Drugi dzień w stolicy Kambodży.
Ciała i umysły nie w pełni przyzwyczaiły się do zmiany czasu (7 godzin). Mówi się, że potrzeba 1-do dnia na każdą 1 godzinę różnicy.
Plan na dzisiaj to muzeum narodowe, świątynia Wat Ounalom, Wat Phnom, Rynek Centralny, … Raczej bez pośpiechu, bo po to też zdecydowaliśmy się zostać cztery pełne dni w PP.
Na dzień dobry, na śniadanie udon (4 USD) w Marugame Udon.
No cóż, zdecydowanie dalekie to od tradycji khmerskich ale to jest właśnie ciekawe w Phnom Penh (podobnie jak np w Limie czy Londynie), że można zjeść bardzo dobre dania z całego świata. Prawie tak dobre jak w oryginalnych miejscach, z których pochodzą. Bardzo często właścicielami lokali (lub przynajmniej kucharzami) są expaci z tychże różnych właśnie krajów.
Po solidnym śniadaniu muzeum narodowe (4 USD), nieduże ale pokazujące bardzo ciekawą kolekcję rzeźb, dzieł sztuki, inskrypcji, w chronologicznym układzie zgodnym z rozwojem cywilizacji khmerow..
Bardzo ładna jest też architektura samego budynku. W centralnym patio można się przyjemnie zrelaksować, robiąc sobie przerwę w trakcie zwiedzania.
Zdecydowanie warte odwiedzenia. Obejście wszystkiego zajmie około 90 min.
Kilkaset metrów dalej znajduje się świątynia Wat Ounalom – okazały budynek główny, a za nim stupa z rzekomo relikwią Buddy – jego brwią. Fantastyczne ale sobie odpuszczamy. Warto natomiast zwrócić uwagę na lśniące niezwykle czystym złotym blaskiem kopuły właśnie tego budynku na tyłach.
W głównym budynku natomiast urzeka instalacja w podobie jelonka na rykowisku uświeconego kolorowymi diodami.
Tutaj jednak przedstawiona w osobie ukwieconej małpy i radosnego słonia. Osobliwe. Jak się okaże późnej, jest to jakaś ważna scena, bo będziemy ją widzieli w kilku innych miejscach.
Świątynia ta jest jakby kambodżańskim Watykanem – to stolica i najważniejsze miejsce buddyzmu Khmerów.
Nabijamy kolejne kroki w kierunku wzgórza Phnom. To kolejne święte miejsce, na cześć legendarnej założycielki stolicy – pani Phnom (Penh to wzgórze).
Na szczycie standard, świątynia, a w niej oraz na około, kilka raczej tandetnych posągów Buddy.
Dla lokalnych jest to jednak bardzo ważne miejsce – przechodzą tu młodzi, studenci modląc się o dobre wyniki na egzaminach (… yyy może korzystniej byłoby ten czas poświęcić na dodatkową naukę?). W każdym razie dla niektórych to działa, bo po egzaminach przychodzą podziękować, składając datki w ofierze.
Ze wzgórza Phnom warto wybrać się na nieodlegly Rynek Centralny. Mydło i powidło. Jak ktoś lubi takie klimaty, to z pewnością będzie zadowolony. Można tam kupić dosłownie wszystko. Od ubranek dla dzieci, przez buty, koszulki, ciuchy – podróbki wszystkich światowych firm. Nawet torby Louis Vuitton, Gucci. A przy okazji też kurczaki, owoce morza, żaby, pamiątki, sprzęt AGD, szwajcarskie zegarki (podróbki, a jakże), suszone ryby, egzotyczne lokalne owoce i warzywa, itp., itd… W sekcji mięsnej smród jest na tyle duży że aż duszacy i ciężko tam chodzić. Powinni wypożyczać turystom akwalungi lub jakieś maski tlenowe. Rynek ma charakterystyczną architekturę z ogromną kopułą centralną.
Łążąc na około, w poszukiwaniu jakichś smakołyków trafiamy na stoisko z czymś co wygląda jak naleśniki z nadzieniem. Jak się późnej okaże, to jedno z tradycyjnych dań kuchni khmerskiej – Ban Chiao, czyli naleśnik, z nadzieniem z posiekanej wieprzowiny, z kiełkami, kolendrą, cebulą, polany lekko slodkawym sosem z orzeszkami ziemnym.
Pyszne. I tanie – 6000 Rieli (1.50 USD).
Późnej zaliczamy raz jeszcze nocny rynek – menu obejmuje znowu żaby, wielkie krewetki oraz muszelki przygotowane na parze (2 USD).
Z tymi ostatnimi jest trochę śmiechu bo nijak nie wiemy jak je otworzyć. Z zaciekawieniem naszym żałosnym próbom przygląda się lokalna para, która współdzieli z nami matę. Ze śmiechem proszę chłopaka o pomoc – okazuje się że to tylko kwestia techniki, muszelki trzeba odpowiednio złapać i podważyć. I już zajadamy pyszności co któras maczajac w pieprzu z Kampot.
W drodze do domu, do powtórki z rozrywki, jeszcze budka z ulicznym jedzeniem plus bar na kółkach przy hostelu…
Pod koniec dnia, uświadamiam sobie, że japonki typu Havaianas, nie nadają się jednak na grube tysiące kroków, które robię każdego dnia. Mam spore otarcia przy palcach i zdecydowanie muszę pomyśleć nad zmianą obuwia następnego dnia. Zasypiam z modlitwą na ustach: „Om! Niech mi Budda but da… !”
Tutaj mapka Google z trasą: LINK