Co warto zobaczyć w Phnom Penh ? Jak się tam dostać ? Jak ułożyć sobie dzień na zwiedzanie ? Chodzić czy jeździć tuk tukiem, a może moto ? Nasz plan i kilka pomysłów do wykorzystania poniżej.
Główne istotne punkty do zobaczenia w stolicy to: Pałac Królewski, świątynie: Wat Langka, Wat Ounalom, Wat Phnom, promenada nad Mekongiem, więzienie S-21, Muzeum Narodowe, Rynek Centralny, Rynek Nocny, Monument Niepodległości, Foreign Correspondents Club oraz niezliczone ulice i zakamarki, dając się po prostu w nich zagubić.
Ten dzień ulozylismy następująco: mapka Google. Oczywiście wszystko pieszo.
Na pierwszy rzut, z samego rana, świątynia Wat Langka.
Spory kompleks budynków w centrum miasta. Typowa architektura, na dziedzińcu, pośród leniwie przechadzajacych się gdzieniegdzie psów czy śpiących kotów, kręcą się mnisi. Sama główna świątynia niestety była zamknięta. Warto tam jednak zajrzeć żeby zobaczyć wszystko chociażby z zewnątrz. A dla zainteresowanych ciekawostka – o znaki. XX codziennie odbywają się darmowe sesje medytacji.
Upał daje się we znaki ale jakiegoś dramatu jeszcze nie ma 😉 Idziemy dalej, zobaczyć całkiem majestatyczny Monument Niepodległości, niemalże vis a vis świątyni. Przy nim, w osi pomiędzy szerokimi ulicami jest park lub raczej pas zieleni. Przyjemna wyspa relatywnej czystości i spokoju od wszechobecnych skuterów i aut. Znajduje się tu okazały pomnik króla Norodom Sihanouk’a.
To od jego imienia wzięła się nazwa nadmorskiego kurortu i backpackerskiej mekki zarazem – Sihanoukville.
Kokos kupiony od ulicznego sprzedawcy (1 USD) okazuje się być zbawieniem na upał. Późnej okaże się że nieco przepłaciliśmy, bo daje się go kupić za 3000 Rieli (0.75 USD), a może nawet i za 2000 Rieli (0.50 USD).
A propos waluty i płacenia w Kambodży – więcej TUTAJ.
Kolejny, ważny punkt – Pałac Królewski. Zanim jednak do niego dojdziemy to robimy sobie odbicie na południe, pętlę – ot tak, żeby trochę zboczyc z głównej ulicy. Moje stopy i łydki z każdym kilometrem robią się coraz bardziej czarne.
Kolejna uliczna kulinarna ciekawostka do spróbowania, warta polecenia – pieczone / grillowane banany, 4 sztuki na „szaszłyku” (2000 Rieli, czyli 0.5 USD). Smakują świetnie, trochę pieczonym jabłkiem, trochę daktylem.
Foreign Correspondents Club (FCC) bo mamy trochę czasu przez popoludniowym otwarciem pałaców.
Jesteśmy u króla. Ale król najwyraźniej nie idzie aż tak z postępem czasu, bo za wejście do swoich pałaców każe płacić tyko gotówką. Muszę więc wrócić do pobliskiego bankomatu. I tu pierwsza (i mam nadzieję ostatnia) niemiła niespodzianka. Bankomat zżera mi kartę z niewiadomych powodów ! Dzwonię na info linię i pani nawet nienajgorszym angielskim notuje moje dane i mówi, że karta będzie do odebrania za dwa dni. Jeszcze tylko angażuję w rozmowę telefoniczną pobliskiego stróża, żeby wyjaśnił pani na linii jaka jest lokalizacja nieszczęsnego bankomatu. Spoko, dramatu nie ma, mam jeszcze dwie kredytowe.
Znowu Pałac Królewski i kolejką do biletów. Wejście 10 USD. Przydatna uwaga: obowiązuje strój z zakrytymi ramionami i kolanami. Użycie szala do zakrycia ramion nie działa – przetestowane, strażnik nie wpuszcza. Ale za 3 USD można na miejscu kupić t-shirt’a. Gdzieś czytałem, że ponoć też można go „wypożyczyć” za 1USD. Mało adrenaliny ? Może trafisz na koszulkę po jakimś tłustym chińczyku ? 😛 Albo po sumicie z Nagasaki ?
Na wejściu do pałacu jest moment, w którym upodlenie moich stóp sięgnęło zenitu. Kolor – doskonała czerń. Faktura – masło wymieszane ze smołą. Mam nawet problem z podejściem pod niedużą pochyłosc, bo zeslizguje się w japonkach. Desperacko potrzebuję węża z wodą albo hydrantu. W końcu, w środku kompleksu pałacowego dokonuję ablucji kończyn dolnych. Mogę znowu normalnie chodzić.
Cały teren pałacowy, wraz z budynkami robi wrażenie. Jest czysto, majestatycznie, ładnie.
Spory kontrast do rzeczywistości za murami. Warto dokładnie przyjrzeć się kolekcji figur Buddy, biżuterii, rzeźb i różnych naczyń. Są to najokazalsze egzemplarze w Kambodży, jakie zostały ocalone po obronie i rewolucji Czerwonych Khmerów.
Na pałac warto poświęcić 2 godziny.
Po nim polecam obiad/kolację w restauracji Friends. Przepyszna malezyjska zupa laksa z owocami morza (6.25 USD).
Friends wspierają lokalną społeczność przez angażowanie dzieciaków z biednych rodzin w gotowanie i dawanie im edukacji kulinarnej, żeby zapewnić im lepszą, pewniejszą przyszłość.
Leniwy spacer po promenadzie nad rzeką, gdzie wielu lokalnych mieszkańców spotyka się wieczorem, doprowadza nas trochę nieoczekiwanie i nieświadomie na nocny rynek. Wygląda to tak:
Cześć z bibelotami jest standardowa, natomiast za nią duży plac wyłożony nartami bambusowymi.
Na około zaś stanowiska i budki z pysznosciami do grillowania. Bierzesz sobie przy danej budce tackę i szczypce i nakładaaż co tyko masz ochotę zjeść (głównie grillowane). A wybór jest spory: szaszłyki z wieprzowiny, żaby, krewetki małe, krewetki błękitne (występujące głównie właśnie tutaj), muszelki (przygotowywane na parze), szaszłyki z warzyw, ośmiornice, pulpeciki, kiełbaski i wiele innych rzeczy, które nie wiemy nawet czym są…
Standardowe szaszłyki w cenie 0.5 USD, bardziej wymyślne smakołyki, jak np. krewetki błękitne 1 USD za sztukę. Zamawiasz, płacisz, siadasz sobie na matach (na boso) i za chwilę przynoszą ci twoje pyszności świeżo przygotowane. Istna uczta, zdecydowanie warta polecenia.
Jest około 21ej, a do hotelu około pół godziny marszu. Nie tak szybko jednak – jako że obzarstwa ciągle mało – po drodze zatrzymujemy się przy kolejnej budce z jedzeniem. Ładnie pachnie, są nawet stoliczki, ceny niskie. Biorę typowe khmerskie danie – wołowinę lok lac. Są to skrawki mięsa, smażone w woku, w specyficznej lekko słodkiej marynacie, podawane z oblednie dobrym pieprzem z Kampot. Koszt dania 2 USD, piwka 0.75 USD / szt.
A jako że Ciong Le Mao to po paru minutach biorę jeszcze żabę grillowaną. Chodzi mi po głowie piosenka „Pocałuj żabkę w łapkę…” – wygląda trochę jak jakiś action man, figurka-zabawka dla dzieciaków. Późnej, jak się okaże, jeszcze kilkukrotnie będę konsumował ropuchy.
Są to skrawki mięsa, smażone w woku, w specyficznej lekko słodkiej marynacie, podawane z oblednie dobrym pieprzem z Kampot. Koszt dania 2 USD, piwka 0.75 USD / szt
Na zakończenie, w drodze do hotelu, przetaczamy jeszcze nasze ciała wypchane jedzeniem i piwem, przez kolejny nocny market, a właściwie przez całą dzielnicę, która wygląda jak wieczny market – Phsar Kandal.
W hostelu licznik FitBita pokazuje 27 tysięcy kroków. A każden jeden wart tego brudu po którym stąpały stopy, tego ścieku, w którym zmoczyły się palce i tych smrodów przez które prowadziły nas nogi w tym pierwszym pełnym wrażeń randez vous z Phnom Penh. Świetny dzień !